Są rzeczy, których nie powinniśmy wiedzieć o sobie nawzajem. Nie dlatego, że prawda jest niewygodna, ale dlatego, że niektóre prawdy — wypowiedziane w złym momencie — niszczą ludzi i niszczą zaufanie.
W połowie grudnia media obiegła informacja o lekach, które przyjmował Sławomir Cenckiewicz, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Nie nazwa choroby. Nie diagnoza. Leki. Konkretne substancje, które — jak sugerowały relacje — miały mieć znaczenie w kontekście ankiety bezpieczeństwa i dostępu do tajemnic państwowych. Prokuratura wszczęła czynności sprawdzające, Naczelna Izba Lekarska zaapelowała o wyjaśnienie źródła wycieku, minister zapowiedział postępowanie. A UODO — instytucja, która powinna stać na straży naszych danych — wyjaśniła, że jej ręce są związane: wyjątek dziennikarski, bezpieczeństwo narodowe, informacje niejawne
Sprawa Cenckiewicza to tylko zapalnik. Prawdziwy problem tkwi gdzie indziej — w mechanizmie, który właśnie uruchomiono, i w sygnale, który właśnie wysłano. Wyobraźmy sobie teraz kogoś innego. Nie szefa BBN. Zwykłego urzędnika, nauczyciela, dziennikarza, kogokolwiek, kto kiedykolwiek myślał o karierze w służbie publicznej. Osobę, która ma za sobą epizod depresji, leczenie lękowe, terapię po kryzysie życiowym. Osobę, która — jak setki tysięcy Polaków — wzięła kiedyś receptę na lek psychiatryczny i wyszła z gabinetu lekarza z nadzieją, że będzie lepiej.
Ta osoba właśnie zobaczyła, jak działa mechanizm. Zobaczyła, że nawet jeśli leczenie było skuteczne, nawet jeśli dawno zamknęła ten rozdział, informacja o nim może zostać użyta — nie jako dowód choroby, lecz sugerujący: „coś tu nie gra".
Następuje erozja zaufania. Człowiek zaczyna się zachowywać racjonalnie: nie mówi lekarzowi wszystkiego, odwleka diagnozę, unika procedur, które wymagają ujawnienia historii zdrowia. Albo rezygnuje z aspiracji publicznych, bo koszt w postaci ryzyka ujawnienia przeważa korzyści.
Konsekwencje: bardziej chorzy obywatele (bo się nie leczą), mniej ufni (bo wiedzą, że dane mogą „wypłynąć") i mniej skłonni do udziału w instytucjach publicznych (bo ryzyko jest zbyt wysokie).
O tym się nie mówi, a to są realne konsekwencje tego, co spotkało szefa BBN.